Dwie godziny na Kulparkowie.

Jeżeli, szanowny czytelniku, umiałbyś sobie zjednać względy p. dyr. Neussera, a nie obawiasz się zbytecznie o zdrowie swych zmysłów, wtedy radziłbym ci w jakikolwiek bądź czwartek, nie w tym, to w przyszłym karnawale, udać się na bal do Kulparkowa.

 

Proszę cię bardzo, nie wydłużaj swej czcigodnej twarzy, nie patrz na mnie przestraszonemi oczami i niech ci się mimowoli nie wyrwie okrzyk z piersi, podobny do tego, jaki pewnego razu wydal ze siebie Przybylski na widok durnego Jasia — mówię zupełnie serjo: jedź na bal do Kulparkowa. Przyjemność ta nie narazi cię na zbyt wielkie koszta; obejdziesz się bez białych rękawiczek i białego krawatu; fraka u żyda pożyczać sobie nie potrzebujesz, nie wydasz także kilka szóstek za naprawienie obcasów u lakierków, nieco ściętych po ostatnim mazurze — wystarczy ci kompletnie zwykły przyzwoity garniturek. Za dorożkę zapłacisz półtora papierka — przypuszczam nawet, że napotkasz na takiego dryndziarza, który usłyszawszy o celu twej podróży, opuści ci, powodowany zwykłem w takich razach uczuciem litości, ze 20 lub 30 centów, tak, że do galicyjskiego Bedlamu dostaniesz się, jak to mówią, za psi pieniądz. Ale choćbyś żadnej nie doznał ulgi z tej strony, nie pożałujesz wcale, żeś na kilka godzin wyjechał za rogatkę gródecką, żeś stracił z oczu czyste nader ulice stołecznego miasta, że przestaniesz się na chwilę zachwycać prawdziwymi lodowcami, sterczącymi na podwórkach lwowskich kamienic. Nie pożałujesz wcale, nie poniesiesz żadnej szkody — przeciwnie, osiągniesz nawet pewne korzyści, zwłaszcza, jeżeli choć trochę jesteś — albo — literatem, piszącym w kierunku — mniejsza zresztą o kierunek, albo artystą lub chociażby — psychologiem. Jedyny tylko reprezentant apolinowej i nie apolinowej braci nie miałby tutaj pola do popisu, to jest — reporter. Tego rodzaju bowiem stworzenie boskie, należące — podług teorji Loinbrosa — zapewne do kategorji matoidów-grafomanów, pragnęłoby przedewszystkiem, ażeby jego oko mogło spocząć na sali, udekorowanej wspaniałemi makatami, pożyczonemi ze składu jakiego Jaszczyszyna, i na wyszukanej toalecie dam; ażeby jego ucho napawało się dźwiękami muzyki pułkowej, wygrywającej pod umiejętnem kierownictwem p. Bacho walce straussowskie, ażeby uśpiony jego talent w nogach obudził się na widok kilkudziesięciu par stopek, ujętych w ciasne z białego, różowego lub kremowego atlasu trzewiczki.

 

Odgadniesz czytelniku, że taka reporterska, wrażliwa dusza ma przy tem wszystkiem pewien cel bardzo wzniosły no, i dosyć skombinowany: napisać sprawozdanie, któreby dzienną sprzedaż pisma pomnożyło o jakie dwadzieścia numerów, któreby pozwoliło jej "autorowi" wkraść się w zanadrze łask "naczelnego", a wreszcie, aby zwrócić ku sobie serce tej lub owej czytelniczki, czującej pewną słabość do — literackich talentów.

 

Dla reporterów więc nie ma w Kulparkowie pola do popisu. Sala, aczkolwiek bardzo przyzwoita i bardzo schludna, nie może się poszczycić dekoracjami w stylu japońskim lub chińskim; toalety nieszczęśliwych są wprawdzie nadzwyczaj urozmaicone, ale nie przyniosłyby honoru paryskiemu Worthowi, a co do muzyki, to jakkolwiek rodzime kolomyjki grała bardzo do serca, to jednak nie obdarzonoby ją zapewne "huraganem" oklasków (przepraszam za ten styl reporterski) na koncercie Sokoła albo w kasynie oficerskiem.

 

Zagrano walca; kurytarz pełny przechadzających się uczestników balu z papierosami w ustach i w usposobieniu nadzwyczaj wesołem — czuć, jak błogi wpływ wywiera na stargany umysł tych nieszczęśliwców niewinna zabawa — wypróżnia się, wszystko spieszy do sali, następują przedstawienia i dobrane pary idą w taniec ochoczy.

 

Jeżeli się wyraziłem "dobrane pary", to nie miałem na myśli ludzi, będących na jednakowym stopniu pod względem towarzyskim lub społecznym, jak się to dziać zwykło na balach nie kulparkowskich: jednostki, które nieszczęsny los zamknął w celach Bedlamu stoją pod tym względem daleko wyżej od nas, "normalne" żywiących pojęcia. Tu poważny "Rex Hungariae, albo Napoleon Bonaparte V." nie waha się puścić w pląsy z dziewczyną, która, sądząc po perkalowej spódnicy i kraciastej chustce na głowie, należy do "stanu" służebnego; tam "hrabianka" jakaś, dotknięta megalomanją, nie "poniża się" do przedstawiciela "młodszej braci", ale wywija z nim szczerze, jak równa z równym. Tu "książę" X. siedzący z powagą na kanapie, jest brat za brat ze swoim sługą; gawędzi z nim bez pretensji; czasem tylko obudzi się w nim arystokratyczna duma, zwłaszcza, gdy sługa uważa za zbyteczne przynieść mu szklankę wybornego zresztą piwa, którego beczułka w przyległej znajduje się celi. Wtenczas to zapalą mu się oczy, podniosą się ręce i nieposłuszny uczułby przewagę swojego — pana, gdyby nie dobroczynny wpływ pani dyrektorowej zakładu, która jak matka umie złagodzić jego gniew i doprowadzić do spokojnej równowagi porażony umysł.

 

Ale nie posądzaj mnie, szanowny czytelniku, o zbyteczny optymizm. I na Kulparkowie są tacy, dla których człowiek rozpoczyna się co najmniej od — barona. Oto siedzi tam staruszka z okularami na wydłużonym nosie, z okiem bez wyrazu, mała, skulona, z tóżową wstążką na bieluśkiej głowie. Nieszczęśliwej zdaje się, że ma lat 16, i że cały szereg utytułowanych konkurentów stara się o jej rękę (nawiasem powiedziawszy, ma ona podobno 100 000 złr. posagu). O jej słabości do hrabiów i książąt wiedzą uczestnicy balu, to też chcąc ją rozruchać, chcąc jej przyjemne sprawić złudzenie, podchodzi ten i ów do niej, przedstawia się: jestem hrabia X. lub książę Z. i wtenczas dopiero łamie jej apatję i rozbudza w niej chęć — przetańczenia walca lub kołomyjki.

 

Widziałem, jak pewien "nieokrzesany", za którego nogami nie mogła podążyć "szesnastoletnia" staruszka, zostawił ją podczas tańca w środku sali i w "syngieltona" zaczął wybijać hołubce: przybiegł wtedy jakiś inny danser, widocznie obrażony tem niewłaściwem postępowaniem, skłonił się, z wielką elegancją podał jej ramię i zaprowadził na fotel: zachował się kubek w kubek tak, jak człowiek kompletnie zdrowy a dobrze wychowany.

 

O porządkach tańców, przynoszących zaszczyt renomowanym introligatorniom, naturalnie nie było mowy; nie mogę zatem wyliczyć, co tańczono, pamiętam tylko tyle, że najbardziej podobały się kołomyjka i straszak.

 

Znaną jest teorja Lombrosa, podług której szaleństwo graniczy z genjuszem. Otóż uważny psycholog, umiejący się wcisnąć pomiędzy mieszkańców Bedlamu, a nie uważający zbytecznie na powagę swojego "stanu", mógł był robić znakomite studja, nawet w czasie tak przelotnym, jak spacjum pomiędzy jednym tańcem a drugim. Nie mam pretensji do znawstwa duszy ludzkiej, atoli w niejednym, których mimowoli zagadnąłem, nietrudno było dopatrzeć się przebłysków genjalnych.

 

Oto przechadza się po korytarzu człowiek postarzały, z wyrazem sympatycznym na twarzy, nie zdradzającej obłąkania, z brodą szpakowatą, w długim przypominającym rewerendę surducie, nakrytym, zapewne dla upiększenia, jakąś wyszarzołą gunią huculską: jest to wzmiankowany już powyżej "Rex Hungariae" albo "Napoleon Bonaparte V."

 

Dowiaduję się, że to człowiek, posiadający wykształcenie uniwersyteckie i że chętnie przemawia po niemiecku lub łacinie. Zagadnąłem go frazesem:

 

— Quid novi sub Jove? (Co nowego pod Jowiszem — pod słońcem?).

 

A on na to:

 

— Ne dicas sub Jove sed sub coelo; fuit enim Juppiter guidam in domo Piorum, non deus, sed homo — non homo, sed homunculus, qui erat mente captus. (Nie mów pod Jowiszem, lecz pod niebem, w zakładzie Pijarów był bowiem Jupiter, nie bóg, lecz człowiek, nie człowiek, lecz człowieczek, i do tego miał pomięszanie).

 

Ktoś ze stojących obok podszcenął mi, że "Napoleon V." jest synem kanonika.

 

Usłyszał to chory i w tej chwili odpowiedział, zwrócony do mnie:

 

— Filius sacerdotis sum et homo ecclesiasticus, tu es homo civilis. (Jestem synem księdza i człowiekiem kościelnym, ty zaś jesteś człowiekiem świeckim).

 

Atoli dłuższa rozmowa ze mną znudziła go widocznie; wykazawszy znakomitą znajomość języka greckiego, nadeklamowszy się chórów z tragedyj Sofoklesowych, z Homera no, i naturalnie jako "homo ecclasiasticus" ustępów z ewangelji, pokazał mi nagle plecy i zaczął się, pogrążony w zadumę, przechadzać po kurytarzu.

 

Ciekawość moja była podniecona, nie móglem się powstrzymać, aby go po dłuższej pauzie nie zagadnąć raz jeszcze. Podniosł ku mnie głowę, popatrzył mi w oczy przenikliwie i rzekł z wielkim spokojem:

 

— Es ist eine grosse Schlacht bei Leipzig angesagt, es geht um die Republik, ale — powiada dalej z ironicznym uśmiechem, — tu es scriba, ego sum tacens homo. (Zapowiedzianą jest wielka bitwa pod Lipskiem, idzie tu o rzeczpospolitą, ale ty jesteś pismakiem, a ja milczącym człowiekiem) i odszedł — tańczyć kołomyjkę.

 

Nie wiem, jaka assocjacja myśli naprowadziła go na podobną, kto wie, czy nie mogącą się spełnić przepowiednię: nie starałem się tei rozwiązać tego; w tej chwili stanął mi żywo przed oczyma szereg proroków, począwszy od izraelskich, a skończywszy na obłąkańcach tego rodzaju, jak florencki krawiec Giovani, pisujący w domu obłąkanych natchnione tercyny i głośny Lazzaretti, prorok, król królów, który przed kilkunastu zaledwie laty poruszał wielkimi hasłami całe prawie Włochy, który mieniąc się Chrystusem, taką wywierał władzę swojem szaleństwem, że całe tysiące pielgrzymów, wprawionych w szał bojowniczy, pospieszały do Rzymu, ażeby Leona XIII. nakłonić do pozbycia się uroszczeń świeckich. Wszak nawet hr. Chambord dal się porwać temu obłąkanemu prostakowi, który mu w zamian za posłuszeństwo obiecywał przywrócić koronę Francji. Nic dziwnego. W starożytności pojęcie proroka a obłąkanego było identyczne: uczuwa też człowiek dzisiejszy nawet, pozbawiony wszelkich "przesądów", rodzaj dreszczu na widok obłąkanego, który z ogniem w oczach powiada: "Eine grosse Schlacht ist bei Leipzig angesagt, es geht um eine Republik".

 

[Kurjer Lwowski]

09.02.1890