W przystani.

Jest jednak zakątek taki we Lwowie, gdzie spokój panuje. Takiego doświadcza się wrażenia, kiedy przestąpić te kilkanaście stopni drewnianych, jakie wiodą w gore, wśród gąszczu drzewin, na Kleparowskie wzgórze. Znane to i nieznane miastu naszemu zacisze, wszyscy o niem wiemy, lecz rzadko kto w progi tutejsze zachodzi. Z inicjatywy i według życzenia tych bacznych oczu, które zawsze są ku potrzebującym i ku cierpieniu zwrócone, udaję się na Kleparów, aby zajrzeć do schroniska Brata Alberta i zasięgnąć wiadomości, jak tam sobie radzi miłosierdzie z tą najnędzniejszą nędzą, w czasach tak trudnych nawet dla zamożnych.

 

I owionęła mię cisza, nie zamkniętego klasztorną kratą i odciętego od świata przybytku, lecz spokoju pewnej przystani, lecz wiernej i dobrej pewności dla wszelakiego tulactwa, bezdomności i nędzy. Żadnych dzwonków, zamków, kołatań, drzwi otwarte dla wszystkich — strudzeni i nieszczęśliwi wejdźcie. Z pierwszego uchylenia drzwi otoczy przybysza jakaś niezwykła pogoda i spokój: trudno zgadnąć, w czem się ona zawiera, czy w tern skromnem, a czystem otoczeniu, czy w pogodnym uśmiechu braci, z jakim każdego uprzejmie witają, czy w roześmianych twarzyczkach chłopiąt, szmykających tu wszędzie — nawet sam Chrystus w ołtarzu malej, wesołej kapliczki, którą na wstępie przechodzimy, zdaje się nie boleć na krzyżu, a błogosławić tylko i tulić.

 

Z kaplicy na prawo i na lewo prowadzą drzwi do obszernych, długich izb; tu właśnie mieszkają nędzarze. Lecz jakież to różne od tych wszystkich przybytków nędzy, przytułków i noclegów dla ubogich, o których zwykle tyle okropnych rzeczy opowiada się i pisze, które nieraz się widzi. Tu izby posiadają liczne i wielkie okna łukowe, wpółuchylone gdzieniegdzie na gąszcze ogrodu — światła, powietrza aż nadto, przestrzeni dużo. Każdy z mieszkańców stałych, czy przychodnich, ma swoją połać obszerną, z pościelą, zwiniętą na dzień w tłumok; służy mu to za łoże i za stół jadalny i za ławę. Czystość panuje wszędzie wzorowa. Sami biedacy nie wyglądają wcale na to, o czem przyjęto jest mówić i pisać, że nędza i wystepek, to jedno. Oprócz izb mieszkalnych, są pracownie dla różnych rzemiosł, jak stolarka, naprawa i wyplatanie krzeseł, krawiectwo i t. p. Obecnie wszystko to jest unieruchomione, w czasie wojny nikt nie potrzebuje takich rzeczy; nawet te, które sporządzone zostały na zamówienie, stoją nieodebrane, a co gorsza — nieopłacone. Poza kuchnią, w której bodaj tylko jeden, lecz za to olbrzymi kocieł panuje, parę izb pomniejszych zajęto obecnie pod przygotowanie na zimę kapusty. Pod przewodnictwem starszych uwija się tu sporo ludzi, ogromne beczki stoją już przygotowane, sieczkarnia też — i zapas na zimę będzie jaki taki. A jest kogo żywić.

 

Obecnie w zakładzie Brata Alberta znajduje się przeszło 200 pensjonarjuszów; nie wszyscy mają nocleg, większość przychodzi tylko na jadło i odpoczynek, niektórzy na robotę w warsztatach. Oprócz zaś starszych jest jeszcze 70 dzieci; są to zupełnie bezdomne sieroty lub opuszczone biedactwa, najczęściej znalezione na ulicy i przez policję tu dostawione. Mają one salę równie obszerną i jasną, jak i tamci, starsi. Pod ścianami szeregiem stoją łóżeczka, czyściutko usłane, opatrzone w pierzaste poduszeczki i ciepłe kołderki. Na środku izby w dwa rzędy stoją ławki. Wchodzę w chwili pełnego toku lekcji. Wita mnie chóralny "pochwalony" i widzę w ławkach ożywione, pojętne twarzyczki o bystrem spojrzeniu i wesołym uśmiechu. Ani śladu wyniszczenia fizycznego, ani śladu duchowego znękania. Znać, że im tu ciepło, zacisznie, dobrze, że mają czujną i życzliwą nad sobą opiekę. Nauczyciel, starszy już człowiek, mający za sobą rok 63, szczerze nad nimi pracuje, świadczą o tem zeszyty starannem zapisane pismem. Z tej nędzy, z tych zatraceńców ulicznych, skazanych na materiał t. z. szumowin społecznych, wyrosną tu zdrowe fizycznie i moralnie jednostki i kiedyś staną się zdrowym żywiołem narodu — oto co może miłosierdzie i praca w miłości poczęta.

 

(Dok. nast.)

 

[Kurjer Lwowski, 02.10.1914]

 

Dokonczenie.

 

Z oddziału męskiego przeprowadził mię Brat do sąsiedniego oddziału dla kobiet. Szliśmy przez ogród w górę. I tu praca staranna z dzikiego niegdyś zagajnika stworzyła ogród pełen użyteczności. Nie bez pewnej dumy wskazywał mi Brat na rubinowe grzędy buraków, sporą część ogrodu zajmujące, na piękne jabłonki i grusze, które tu na miejscu leśnych drzew zasadzono; tamtych pozostało tylko nieco na stoku wzgórza i wraz z aleją tworzą niby parczek mały z choin i grabów — dla dziatwy najmilszy teren zabawy. Miejsce przechadzki i dla Braci przyjemne, bo nietylko powietrze tu wyborne, ale i widok na miasto i góry wspaniały.

 

W oddziale Sióstr powtarza się mniej więcej to samo, co i u Braci. Więcej tu tylko niedołężnej starości, takiej, co już z miejsca na zarobek ruszyć nie może. Jednak i tu praca nieustanna. Sporządzają się siatki do krzeseł, dokonywa się naprawy i szycia bielizny i sukienek dla dzieci. Piękne są przędzalnie i tkackie warsztaty; suknie bowiem dla siebie i Braci i Siostry sporządzają same; także tka się kołderki dla dziatwy ze skrawków rozmaitych tkanin, przerabianych na uprząd.

 

Również ze skrawków wyrabiają się lub ozdobnie wyszywają opony i koce; skrawki są tu w wielkiej cenie i nader pożądane. Siostry prosiły bardzo o takie niepotrzebne już nikomu odcinki przeróżnych tkanin; znajdują się one w każdym domu, nieraz latami leżą nieużytecznie, a tu oddałyby wielką biedaczkom usługę. Więc prośbę tę miłosiernych Sióstr Albertynek powtarzam w imieniu ich miłosierdzia: zechciejcie, Panie, przyjść im z pomocą tą błahą, niepotrzebną wam rzeczą — szmatkami. A także o odzież zużytą proszą Siostry, ich sierotki miałyby z niej ciepły przyodziewek na zimę.

 

W dzieciarni trafiłam także podczas nauki. Jedna z Sióstr uczyła czytania 30 dziewczątek. Jak grządki nagietek i goździków były te ławki pełne główek dziewczęcych. Czyściutkie, pogodne buzie, nieco onieśmielone przybyciem gościa, strzygły jednak figlarnie oczkami ku Siostrom. Siostry się rozgadały i dowiedziałam się historii niejednej z tych maleńkich. Oto ta, znaleziona na ulicy, tamta, sierotka wydarta z rąk okrutnego opiekuna, ta znów kupiona od cyganki, która ją gdzieś skradła — a tę — straszliwa rzecz! — matka odbiegła na ulicy, uciekła wprost przed wołającą za nią rozpacznie dzieciną. Nie miała jej czem wyżywić. I takich w obecnej chwili jest najwięcej, zapewniają mię Siostry. A oto uderza niezwykłą bystrością twarzyczka dziesięcioletniej już dziewczynki. To głuchoniema. Znaleziona na ulicy jeszcze niemowlęciem, zżyła się tak z zakładem, że na żartobliwą mimikę Siostry przełożonej, iż wkrótce wyprawią ją z zakładu — modre oczęta napełniają się wnet łzami i patrzą tak wymownie, że słów nie trzeba. Jest pociechą, ulubienicą i pomocą całego zakładu. Tamta zaś inna, czarnooka o pociągłych rysach i długich rzęsach, czarnych jak noc, jakaś nie nasza, a prześliczna i jakby już mądra — nikt nie wice, skąd przywiana, niby szczep rzadkiego kwiatu. Po łóżeczkach, wygodnych, czystych i ciepłych jak kolebki, tuli się parę chorych dziecinek. Jedna z nich, czterolatka może, przeraża smutkiem twarzyczki. Trochę ma rumieńca z gorączki, ale rączyny wyschłe i wątle, jak badyle. Jest tu zaledwo od dwóch tygodni, wydarta jakiejś straszliwej nędzy. Materialnej, lecz i moralnej zapewne. Czy zejdzie kiedy z jei liczka ten smutek bezbrzeżny? Czy zatrze się w serduszku bez śladu pamięć przeżytych moralnych mąk? Słońce jeszcze jest i ciepłem sieje, miłość Sióstr również jasna i ciepła — ożyje więc wątła roślinka, jak i tamte — jej siostrzyczki sieroce.

 

Jak jest z żywnością dla całej tej bożej czeladki? Na to pytanie odpowiedział mi Brat, że obecnie mają jeszcze zapasy, ale to już są resztki; ostatkami gonią, wytężając sie w oszczędności. Zwłaszcza zachodzi obawa, że może wkrótce zabraknąć opału. Straszliwa rzecz. Przyczem tu strawę ugotować dla 200 dorosłych i 70 dzieci? Zima nadchodzi, czem ich i ogrzać? Troska zaczyna zakradać się pod dach miłosiernego przybytku. Czy nasze zbiedniałe, skołatane społeczeństwo potrafi przyjść im z pomocą, jak to czyniło dotąd? A no — powinno potrafić. Miłosierdzie i dobra woła tworzą cuda.

 

Z tą troską, ale też i z niezmiernie milem uczuciem opuszcza się ten cichy zakątek. Cicho tu i jasno, pogoda jakby słoneczna w murach tych panuje — a to tylko miłosierdzie i utulenie niedoli.

 

[Kurjer Lwowski, 03.10.1914]

03.10.1914